Obłoki i chmury

Któż nie po­my­ślał so­bie choć raz w ży­ciu, jak to wy­glą­da­ją zbli­ska owe bie­luch­ne ob­ło­ki, co je nie­raz wi­dać na po­god­nem nie­bie. Cza­sem lecą, zwol­na wy­so­ko po błę­ki­cie, niby strzę­py waty; cza­sem bie­ga kłę­ba­mi jak sta­do bia­łych owie­czek; to zno­wu uka­zu­ją się gdzieś po­nad skra­jem wid­no­krę­gu i prze­su­wa­ją w dzi­wacz­nych kształ­tach jak­by ja­kieś góry, albo ja­kieś ogrom­nych wojsk sze­re­gi… Przy wscho­dzie lub za­cho­dzie słoń­ca ob­ło­ki te i chmu­ry czer­wie­nią się krwa­wo, pło­ną ogni­ście, albo lśnią ja­skr­wa­wo, że zda­je się zło­to z nich aż ka­pie. Nie­zaw­sze jed­nak one wy­glą­da­ją tak Ja.

dnie. Nie­raz idzie ku nam po nie­bie czar­na chmu­ra, że aż strach lu­dzi bie­rze, kie­dy na nią, pa­trzą,: za­kry­wa sobą, słoń­ce, z ja­sne­go dnia robi ciem­ność, i da­rzy nas desz­czem, a nie­kie­dy bły­ska­wi­ca­mi, pio­ru­na­mi i gra­dem. Nie­kie­dy też ca­lut­kie nie­bo po­kry­wa się jed­ną, sza­rą chmu­rą, któ­ra po dni kil­ka a, na­wet i parę ty­go­dni nie daje słon­ka bo­że­go oglą­dać.

Za­praw­dę cie­ka­wa to rzecz te chmu­ry i ob­ło­ki. Cóż­by to nie­je­den czło­wiek dał za to, żeby choć raz w ży­ciu mógł do­tknąć się ręką, ta­kie­go praw­dzi­we­go ob­ło­ka, po­mię­dzy ja­kie­mi anioł­ków na ob­raz­kach ma­lu­ją, albo żeby mógł zaj­rzeć na chwi­lę aż tam, gdzie te ob­ło­ki wi­szą, i pły­wa­ją.

Cho­dzi gad­ka wśród lu­dzi, że ob­ło­ki z nie­ba cza­sem spa­da­ją na zie­mię. Sły­szeć też nie­raz moż­na, jak ktoś opo­wia­da, że zna ko­goś ta­kie­go, co na wła­sne oczy wi­dział czło­wie­ka, któ­ry mó­wił, że do­ty­kał się ręką, do ka­wał­ka ob­ło­ka, co raz gdzieś spadł z nie­ba; że ten ob­łok był gę­sty i trząsł się jak ga­la­re­ta, lub jak­by klej sto­lar­ski roz­mięk­czo­ny w wo­dzie. Lu­dzi­ska wie­rzą, ta­kim opo­wia­da­niom i lu­bią, po­wta­rzać je dru­gim; ale czy w tem dużo praw­dy – zo­ba­czy­cie.

Są na­praw­dę tacy lu­dzie, któ­rzy ob­ło­ki i chmu­ry oglą­da­li zbli­ska, mie­li je tuż przy so­bie, nie­mal bra­li je do gar­ści, a zda­rza­ło się to na­wet mnie sa­me­mu, co tę książ­kę pi­szę. Aby się do­brze chmu­rom i ob­ło­kom przyj­rzeć, trze­ba do­stać się het wy­so­ko, aż tam, gdzie one wi­szą. Lu­dzie mają na to dwa spo­so­by. Oto naj­pierw mogą, wznieść się wgó­rę ta­kim ba­lo­nem, jaki już opi­sy­wa­łem. Uży­wa­li tego spo­so­bu nie­któ­rzy lu­dzie po­świę­ca­ją­cy się na­uce o po­go­dzie i wzla­ty­wa­li aż w śro­dek chmur, albo na­wet wy­żej po­nad chmu­ry się wzno­si­li. Dru­gi spo­sób do­sta­nia się… do ob­ło­ków jest bo­daj ła­twiej­szy, bo moż­na do nich dojść pie­szo. Wy­czy­taw­szy to zdzi­wi się może kto­kol­wiek i z nie­do­wie­rza­niem kiw­nąw­szy gło­wą mruk­nie so­bie pod no­sem: – hu, hu! do ob­ło­ków pie­cho­tą! – A jed­nak tak jest. W róż­nych oko­li­cach na zie­mi są góry tak wy­so­kie, że wierz­choł­ki ich nik­ną czę­sto w ob­ło­kach, albo zpo­nad ob­ło­ków i chmur wy­glą­da­ją. Do­syć wejść w od­po­wied­ni dzień na taką górę, aby czło­wiek zna­lazł się wśród ob­ło­ków, jak owe anioł­ki na ob­raz­kach ma­lo­wa­ne. Naj­bli­żej od nas ta­kie góry są za Kra­ko­wem, a cią­gną się pa­smem sze­ro­kiem i dłu­giem wzdłuż wę­gier­skiej gra­ni­cy. Na­zy­wa­ją się te góry Kar­pa­ty, a naj­wyż­sza ich część – Ta­try. Pierw­szy-lep­szy po­dróż­nik po­je­chaw­szy w Ta­try może przyj­rzeć się do­brze chmu­rom i ob­ło­kom, byle tyl­ko nie ża­ło­wał tru­du nóg, któ­re­mi trze­ba przez jaki cały dzio­nek wspi­nać się wciąż na stro­mą górę, i byle nie bał się iść po wą­skich i nie­rów­nych ścież­kach wi­ją­cych się po­nad prze­pa­ścia­mi po ska­łach urwi­stych. Zda­rza­ło się i mnie cho­dzić po tych gó­rach i wspi­nać się na ich szczy­ty. Jak­że dziw­nie i ład­nie ztam­tąd świat wy­glą­da. Z jed­nej stro­ny zpo­za gór niż­szych wi­dzisz w dzień po­god­ny i ja­sny pola, lasy, wody, wsie i mia­sta hen da­le­ko aż o mil kil­ka, a je­śli przy­ło­żysz do oka do­brą lu­ne­tę (rur­kę dłu­gą ze szkła­mi po­więk­sza­ją­ce­mi), to uj­rzysz jesz­cze o wie­le dal­sze miej­sco­wo­ści. Ob­ró­ciw­szy się w stro­nę inną masz przed oczy­ma wierz­choł­ki mnó­stwa gór tak samo wy­so­kich, jak ta, na któ­rej sto­jisz, po­mię­dzy nie­mi zaś głę­bo­kie prze­pa­ście i do­li­ny, w któ­re sta­cza się gdzie­nieg­dzie bia­łym sznu­recz­kiem woda pie­nią­cych się i szu­mią­cych po­to­ków. Tam to mo­żesz bar­dzo czę­sto na­pa­trzyć się do syta ob­ło­ków, któ­re tuż koło cie­bie prze­la­tu­ją. Cza­sem bia­ły ob­łok pły­nie w po­wie­trzu po­nad samą two­ją gło­wą, że mo­żesz go nie­mal ręką do­się­gnąć; to zno­wuż ta­kiż ob­łok idzie z wia­trem gdzieś głę­bo­ko do­łem pod twe­mi no­ga­mi, roz­bi­ja się o ska­ły, któ­re sto­ją mu na dro­dze, za­wa­dza i drze się o drze­wa na spad­kach gór ro­sną­ce… to gdy wiatr usta­nie, za­trzy­ma się i sto­ji czas ja­kiś na miej­scu za­wie­szo­ny w po­wie­trzu mię­dzy gó­ra­mi. Czę­sto ob­ło­ki ta­kie ucze­pią się ja­kiejś góry i wień­cem ją oto­czą, albo zwierz­chu niby bia­łą kłę­bia­stą czap­ką przy­kry­ją. Zda­rza się też, że ob­łok wprost na to miej­sce przy­cho­dzi, gdzie ty sto­jisz i ca­łe­go cie­bie ogar­nia sobą. Wten­czas to już naj­le­piej mo­żesz się prze­ko­nać, co to sa te ob­ło­ki, z cze­go się one skła­da­ją. Nie ga­la­re­ta to wca­le kle­ji­sta i trzę­są­ca się, jak to owe ga­du­ły pra­wią, ale po­pro­stu para wod­na zgęsz­czo­na, mgła po­dob­na tej, o ja­kiej była już mowa.

Je­śli dużo ob­ło­ków zbi­je się ra­zem jed­ne na dru­gie do kupy i jesz­cze wię­cej się w nich para zgę­ści, to robi się z nich chmu­ra, Chmu­ry są tak gru­be, że ja­sność słoń­ca przez nie prze­ni­kać nie może, pada od nich ciem­ny cień i wy­glą­da­ją jak­by były sza­re albo na­wet i czar­ne. Czę­sto się zda­rza, że wierz­choł­ków gór wy­so­kich wca­le zdo­łu nie wi­dać, bo są zu­peł­nie chmu­ra­mi za­kry­te. Je­śli wten­czas kto znaj­du­je się na ta­kiej gó­rze, to prze­mok­nie do nit­ki, tak para w chmu­rze jest gę­sta i wil­got­na. Bywa to czę­sto z pa­ste­rza­mi gó­ral­ski­mi, któ­rzy na całe lato idą na łąki gór­skie, i pasą tam owce. Aby uchro­nić się od ta­kiej czę­stej ką­pie­li w chmu­rach, no­szą oni ko­szu­le na­siąk­nię­te tłu­sto­ścią, któ­ra wody nie prze­pusz­cza do cia­ła.

Zką­dże tam wy­so­ko bie­rze się ta woda, zkąd tam jej tyle, że z jej pary ob­ło­ki i ogrom­ne chmu­ry się two­rzą? Wszyst­ka ta woda po­cho­dzi z zie­mi, z ba­gien, je­zior, sta­wów, rzek, a naj­wię­cej z mo­rza. Gdy słoń­ce przy­grze­je, woda ni­sko na zie­mi bę­dą­ca za­mie­nia się zwol­na w parę i ula­ta w po­wie­trze co­raz wy­żej i wy­żej. Para to jed­nak taka rzad­ka i w tak drob­nych pył­kach, że jej nikt nie wi­dzi. Do­pie­ro kie­dy wzbi­je się ona wy­so­ko w po­wie­trze, tam się moc­no ozię­bia, zgęsz­cza się co­raz moc­niej i wten­czas two­rzy się z niej na­gła, ob­ło­ki i chmu­ry. Naj­wię­cej wody jest w mo­rzach i naj­wię­cej z nich pary ula­ta, a przez to i wszyst­kie więk­sze chmu­ry two­rzą się po­nad mo­rzem, zkąd je do­pie­ro wia­try na sta­ły ląd przy­no­szą.

Ale od cze­góż zno­wu para wzle­ciaw­szy wy­so­ko tak ozię­bia się i gę­ście­je? Czyż wy­so­ko w gó­rze zim­niej niź­li na dole? Wła­śnie, że im wy­żej, tem jest zim­niej. Po­wie­trze wy­so­ko sła­biej się ogrze­wa niź­li przy zie­mi. Ztąd na wy­so­kich gó­rach, na­przy­kład w Ta­trach, lato za­czy­na się póź­niej i wcze­śniej się koń­czy, ani­że­li u nas na ni­zi­nach. Kie­dy u nas sia­no­kos na­stę­pu­je w czerw­cu oko­ło świę­te­go Jana, to w gó­rach do­pie­ro śnie­gi za­czy­na­ją top­nieć i spły­wać do Wi­sły. Z tego to po­wo­du na po­cząt­ku lata bywa zwy­kle przy­bór wody w Wi­śle, zwa­ny „świę­to­jan­ką”. W Ta­trach, któ­re się wzno­szą na pół­to­rej i na dwie wior­sty wy­so­ko, w miej­scach ocie­nio­nych od po­łu­dnia stro­me­mi ska­ła­mi, leżą wiecz­nie, wśród naj­skwar­niej­sze­go na­wet lata, duże za­spy śnie­gu, a gdzie­nieg­dzie są je­zior­ka po­kry­te za­wsze lo­dem. Góry wyż­sze jesz­cze od Tatr, na­przy­kład Alpy w Szwaj­car­skim kra­ju, mają wierz­choł­ki wiecz­nie ubie­lo­ne za­spa­mi śnie­gu, któ­re­go nig­dy słoń­ce sto­pić nie może. – Lu­dzie, któ­rzy pusz­cza­li się w po­rze let­niej ba­lo­na­mi, wznió­sł­szy się bar­dzo wy­so­ko mu­sie­li fu­tra i cie­płe obu­wie wkła­dać, a i tak jesz­cze drże­li od zim­na.

Kto weź­mie to wszyst­ko na uwa­gę, a ro­zu­mie już z po­przed­nie­go czy­ta­nia, jak się mgła zwy­kle two­rzy, to go już te­raz nie zdzi­wi, że w gó­rze para się zgęsz­cza, że tam two­rzą się z niej ob­ło­ki i chmu­ry.

Ale te­raz mo­że­cie za­dać nowe py­ta­nie: dla­cze­go w gó­rze jest tak zim­no? Wszak­ci tam słoń­ce po­win­no grzać tak samo, a może na­wet le­piej niż przy sa­mej zie­mi? Za­nim ja wam na to od­po­wiem, to przy­po­mnij­cie so­bie, czy­ście nie za­uwa­ży­li kie­dy zimą w dzień ja­sny, że cho­ciaż był mro­zik na dwo­rze, po­wie­trze było zim­ne, to jed­nak szy­by w oknach i drze­wo na ścia­nach bu­dyn­ków tak się na­grze­wa­ły od słoń­ca, że przy­ło­żyw­szy rękę cie­pło od nich czuć było. Po­wie­trze trud­niej i mniej na­grze­wa się od słoń­ca ani­że­li szkło i drze­wo. Jak szkło i drze­wo, tak po­dob­nież ogrze­wa się od słoń­ca i zie­mia, a po­tem wy­pusz­cza ona z sie­bie cie­pło i od­da­je go po­wie­trzu. Tym spo­so­bem po­wie­trze ogrze­wa się nie­tyl­ko od słoń­ca, ale jesz­cze bar­dziej od roz­grza­nej zie­mi. Z tego po­wo­du im po­wie­trze jest ni­żej przy zie­mi, bli­żej od niej, tem jest cie­plej­sze; a im wię­cej w górę, im da­lej od zie­mi, tem jest zim­niej­sze; zaś bar­dzo wy­so­ko po­wie­trze jest wiecz­nie mroź­ne, i choć prze­pusz­cza przez sie­bie cie­pło, któ­re idzie od słoń­ca ku zie­mi, ale samo mało z tego cie­pła ko­rzy­sta, nie roz­grze­wa się pra­wie od nie­go.

Kie­dy też po zi­mie słoń­ce za­czy­na moc­niej przy­grze­wać i na­stę­pu­je wio­sna, to naj­pierw ocie­pla się nie po­wie­trze, jeno zie­mia, a do­pie­ro od niej cie­pło po po­wie­trzu się roz­cho­dzi.